BAŚKA MACIEJEWSKA ŚPIEWA „BARKĘ”

Kryzys połowy wieku albo tożsamość pewnego typu katechetki

Był 18 maja – imieniny zmarłego papieża. Baśka wracała wieczorem po skończonym nabożeństwie. „Magia” Jana Pawła II przyciągnęła sporo ludzi. Na zakończenie, jak pewnie w każdym kościele tego dnia, śpiewano „Barkę”. Baśkę irytowała ta kiczowata melodia, ale dzisiaj spojrzała na nią inaczej. Nie jak na papieski przebój wylansowany jednym słowem, podobnie jak wadowickie kremówki. Nie jak na piosenkę, której sama nauczyła się na spotkaniach oazowych od animatora muzycznego – kleryka, w którym kochała się na zabój przez cały turnus i jeszcze trochę, i bez głębszej refleksji przyjmowała każdy repertuar, który na proponował w „szkole śpiewu”.

Dzisiaj ta piosenka objawiła się jej jako streszczenie całego życia.

Mogła odpocząć, położyć się wcześniej spać i wreszcie się wyspać. Zniknął, gdzieś cały ten młyn prób do Pierwszej Komunii Świętej, okraszony rozmowami z rodzicami, potem Uroczystość i biały tydzień. Chwila wytchnienia przed końcem roku.

Weszła do swego mieszkania. Umyła ręce, wstawiła wodę na herbatę, zapaliła papierosa, włączyła Phila Collinsa, usiadła.

Kryzys połowy wieku to ponoć domena mężczyzn – przypomniała sobie usłyszane gdzieś słowa. Chyba jednak przy łączeniu jaja i plemnika, którego jestem ostatecznym efektem, musiało coś pójść nie tak?! Powinnam być chłopem. Jeśli brać pod uwagę ów kryzys, to jestem chłopem stuprocentowym. Kolejnym dowodem, że matka natura zagapiła się albo zamyśliła, jest to, że zostałam katechetką…

Ostatnie zaciągnięcie. Zgasiła papierosa i wrzuciła do kubeczka torebkę malinowej herbaty, potem jeszcze melisę; wszystko zalała wrzątkiem. Wzięła kubek, usiadła w fotelu, odstawiła meliskę na ławę.

„Psychotropy i do przodu”. Tak mawiają niektórzy katecheci. Nie jest źle. Mi wystarcza melisa. Choć nie jestem pewna, czy nie przydałby mi się jakiś psychiatra czy terapeuta. Kilka sesji i może nazwałabym swoje powołanie – urojeniami czasu dojrzewania…

Jak to było? „Pan kiedyś stanął nad brzegiem, szukał ludzi gotowych pójść z Nim. (…) O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś, Twoje usta dziś wyrzekły me imię. Swoją barkę pozostawiam na brzegu, razem z Tobą nowy zacznę dziś łów”. Jakie to niemożliwie egzaltowane, ale przecież dokładnie tak to było, dokładnie tak. Tak to przeżywała – głos Jezusa. Który ją konkretnie wzywał do pójścia za Nim. Pamięta to ogromne pragnienie, by dzielić się swoją wiarą, by mówić dzieciom o Jezusie. Pamięta dobrze swój entuzjazm nawróconej dziewczyny, biegającej ze spotkania na spotkanie, jeżdżącej na rekolekcje, chodzącej na pielgrzymki. Pamiętała swoje Pismo Święte, w którym prawie każdy wyraz był podkreślony, a kartki lepiły się od brudu, bo nosiła je wszędzie i ciągle je miała w rękach.

Była pewna, że została powołana. Zostawiła swoją barkę, swój brzeg. Była dobra z biologii i chemii. Miała być lekarzem. Było to marzenie rodziców, ale i ona przyzwyczaiła się do tej myśli. Bardzo chciała pomagać ludziom, a jako lekarz mogła to czynić bardzo konkretnie.

Kiedy jednak uwierzyła w Boga, wszystko przestało się liczyć. Medycyna odeszła na bok, nie ważne były też pretensje rodziców. Pan ją zawołał, zawołał po imieniu.

Dziś wszystko jakoś zbladło. Wierzy w Boga, modli się. Często jednak jest taka zmęczona… i taka zniechęcona, że nie sięga do swojej Biblii. Myśli wtedy, czy to, co czuła kiedyś nie było tylko porywem serca egzaltowanej nastolatki.

Popiła łyk melisy, podeszła do okna, zasłoniła zasłony. Egzaltowana nastolatka? To dlaczego wtedy, gdy długo się nie modli i jeszcze dłużej nie idzie do spowiedzi, i nie czuje smaku przyjmowanej Komunii…, tęskni… i pragnie… Jego, Boga…?

Został jej w pamięci strzęp kanonu z Taize: „W ciemności idziemy, w ciemności… tylko pragnienie jest światłem”.

Dokończyła melisę, zaniosła szklankę do kuchni, położyła w zlewie. Jutro umyje, dziś jej się nie chce.

Tyle jej koleżanek, i to dobrych w swoim fachu, rzuciło katechezę. Nie dziwi się i nie potępia. Rozumie, że można mieć dość. Sama zresztą zrobiła jedną i drugą podyplomówkę. Tak na wszelki wypadek, żeby mieć się gdzie wycofać. Miała nawet okazję – etat informatyka w gimnazjum. Nie skorzystała. Czy żałuje? Czasem tak… Nie dalej jak wczoraj gdy usłyszała od wikarego, że mądrzy się, a tak naprawdę jest zerem, które nie potrafi dzieci nauczyć pacierza.

Usiadła przy komputerze otworzyła folder odebranej poczty. Kilka reklam, postów z list dyskusyjnych. Znowu nikt do niej nie napisał…

Baśka nuci sobie dalej: „Jestem ubogim człowiekiem…”. Chyba nie, mam to mieszkanie. Ale kto ci je kupił? – pyta samą siebie. – No tak, rodzice. Nigdy by się tego sama nie dorobiła. Dawniej może było trochę lepiej. Miała kwalifikacje, mianowanie, sporo nadgodzin. Dzisiaj podstawówka dziwnie się skurczyła. Został goły etat. Da się wyżyć. Ciekawe jak to robią dziewczyny, które mają na utrzymaniu bezrobotnego męża i dwójkę dzieci?

To, że został jej etat nie oznaczało wcale mniej pracy. Tkwiło w niej głupie poczucie obowiązku. Ciągle sobie coś wymyślała, zakładała, prowadziła. Jak to było? „Ty potrzebujesz mych dłoni, mego serca młodego zapałem…” Nie wiadomo jak Pan Bóg, ale wielu ludzi wiedziało, że Baśka nie lubi i nie umie odmawiać. Bezwstydnie to wykorzystywali. A niech tam… Robiła przecież to, co było dobre i co bardzo lubiła. Tylko dlaczego tak rzadko słyszała słowo „dziękuję”. Niby nie dlatego się pracuje, ale trochę to boli.

„Potrzebujesz… mych kropli potu…”. Nigdy nie żałowała potu, to nie był problem. Problemem jest coś innego. Poczucie przegranej. Poczucie, że jej katecheza to praca Syzyfa – ciężka i bezsensowna. Z tym pierwszym łatwo się pogodzić. To, co ma wartość musi kosztować. Trudno natomiast pogodzić się z poczuciem bezsensu.

Przypomniała sobie ostatnią uroczystość Pierwszej Komunii. Złożone raczki, wzruszające wierszyki, podziękowania i obietnice.

Za dwa tygodnie nic z tego nie zostanie. Dzieci, nie czekając nawet na koniec roku wezmą sobie „kościelny urlop”. Należy im się przecież odpoczynek po komunijnej erupcji pobożności. I na nic się przyda jej gadanie, że nie ma wakacji od Pana Boga. Wrócą we wrześniu – niektóre. Tak wie, są chlubne wyjątki, ale porażki straszliwie dołują…. I straszliwie ich dużo.

Niby już zdążyła przywyknąć do rozczarowań. Uczniowie, których uczyła na początku swej pracy są już przecież dorośli. Dawno pozakładali rodziny. Dzieci niektórych z nich uczy obecnie. Niektórzy zdążyli się rozwieść, rozpić. Trzech jej byłych uczniów siedzi w więzieniu. Dużo rozczarowań, bardzo dużo… za dużo.

Siała na skałę, na drogę, między ciernie? Siała jak umiała – nie wzeszło. A jak wzeszło, uschło. Nawet jeśli nie uschło to wydało pusty kłos. Co do cholery źle robiłam? Sięgnęła po papierosa, ale w pudełku było już pusto. Za dużo palę. – zgniotła pudełko, wyrzuciła do kubła na śmieci.

Pomyślała o Mirku. Uczyła go w siódmej i ósmej klasie. Potem, gdy był w liceum nie tracili kontaktu. Pamięta, jak przyszedł się pożegnać, idąc do seminarium. Miała takie poczucie, że rodzi się autentyczny ksiądz – prawy, uczciwy, mądry, bez cieniach pychy. Pamięta prymicję. Była taka szczęśliwa.

Wystarczyły trzy lata. Mirek bawi już dziecko – swoje i swojej opiekunki stażu. Nie miał tego wpisane w swój plan rozwoju zawodowego, ale tak wyszło. Nie potępia jego, ani jej. Trudno tylko pozbyć się tej goryczy.

Była śpiąca. Trzeba zebrać siły, by posłać łóżko i się wykąpać. To nie takie proste – usiadła na chwilę.

Przypomniała sobie rozmowę sprzed paru dni na messengerze. Ktoś przekonywał ją, że katecheci przypominają żołnierzy przegranej armii. Jeszcze walczą i walczyć będą do ostatniego naboju – mają honor, i nie wycofają się, ale na zwycięstwo już nie liczą. Ot taka „Kampania Wrześniowa”. Jak to było? „Ze spuszczoną głową powoli / idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. / Dudnią drogi, ciągną obce wojska, / a nad nimi złota jesień polska. / Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi, / opatruje obolałe nogi. / Jego pułk rozbili pod Rawą, / a on bił się, a on bił się krwawo, / szedł z bagnetem na czołgi żelazne, / ale przeszły, zdeptały na miazgę. / Pod Warszawą dał ostatni wystrzał, / potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza. / (…) Hej ty brzozo, hej ty brzozo-płaczko, smutno szumisz nad jego tułaczką, / opłakujesz i armię rozbitą / i złe losy, i Rzeczpospolitą… / Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową, / zasłuchany w tę brzozową skargę, / bez broni, bez orła na czapce, / bezdomny na ziemi – matce”. Czyżby Broniewski dał Baśce kolejne streszczenie jej życia?

Ale wróćmy do „Barki”. Baśka pościeliła łóżko. Rozebrała się i weszła do łazienki. Bez pruderii spojrzała na swoje odbicie w lustrze. To chyba najtrudniejsza zwrotka: „Potrzebujesz mej samotności”. Dlaczego nie założyła rodziny? Była ładna, umiała się ubrać, łatwo nawiązywała kontakty. Dlaczego więc…? Nigdy nie myślała, że będzie żyć w celibacie, którego nie ślubowała. Połowa życia za nią a ona bez mężczyzny…, bez dziecka. Pewnie już tak będzie. Czy z rodziną byłoby łatwiej czy trudniej? Niezależnie od teorii przychodzą dni (a zwłaszcza noce), gdy zwyczajnie trudno jest być samej.

Ułożę zwrotkę o łzach i gryzieniu palców – pomyślała. I weszła pod prysznic jakby chciała strumieniem wody zmyć te trudne myśli. Nie szło tak łatwo.

Świadomie czy nieświadomie oddała swoje życie prywatne Bogu i Kościołowi. Nikt tego wprost nie żądał – tak wyszło. Kiedy miała niby umawiać się na randki, szeptać czułe słówka? Chociaż oddajmy sprawiedliwość. Były momenty, gdy znajdowała na to czas, ale… wiecznie lokowała swoje uczucia w żonatych facetach. Angażowała się i jeszcze szybciej dezerterowała. I nawet nie kwestia grzechu ją powstrzymywała, ale fakt, że… nie będzie mogła uczyć religii. Głupia. Wyszła spod prysznica i szorstkim ręcznikiem próbowała ciału przywrócić zachwianą ascezę. Ubrała się w rozwlekłą piżamę i poczłapała do łóżka. Usiadła na brzegu. Sięgnęła po Biblię, ale zaraz ją odłożyła. – Nie dam rady.

Wzięła różaniec, zgasiła lampkę, przykryła się. Wiedziała, że zaśnie przy pierwszej dziesiątce, ale zaczęła: „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego…”. Proszę cię o wiarę…, nadzieję…, miłość…, „ (…) błogosławiony owoc żywota twojego Jezus”. Odpłynęła w sen. Odpłynęła z Jezusem „razem łowić na morzach dusz ludzkich (…) prawdy siecią i słowem życia”. A może żegluje po całkiem innych oceanach? Być może. Nie zgadniesz tego. Ale usiądź cicho na brzegu jej łóżka i pogładź jej włosy – tam gdzie najwięcej siwych. Pomódl się, by odpoczęła – jutro ma na ósmą, sześć godzin i dyżur na korytarzu. Po południu przygotowywać będzie dekoracje do ołtarzy na Boże Ciało. Znów nikt jej nie powie „dziękuję”.

 

Ks. Zbigniew Paweł Maciejewski

Zapisz się do newslettera